
Szef Inspekcji Pracy: to nie zajęcie dla biurokraty; ubywa inspektorów, przybywa zadań; potrzebna nowa ustawa
To nie jest praca dla biurokraty, tylko dla idealistów, ludzi z dużą wrażliwością społeczną – uważa nowy Główny Inspektor Pracy Marcin Stanecki. Proces osłabiania Inspekcji Pracy następował stopniowo, jej efektywność z biegiem lat się pogarszała; ubywa inspektorów, przybywa zadań – powiedział PAP. Potrzebna jest nowa ustawa o Państwowej Inspekcji Pracy i pieniądze na jej działanie – stwierdził.
Naszą działalność determinują skargi; mamy blisko 50 tys. skarg na 60 tys. kontroli, co oznacza, że prawie wszystkie siły kierujemy do interwencji w zgłoszonych sprawach – zaznaczył w rozmowie z PAP szef Państwowej Inspekcji Pracy. Zauważył jednocześnie, że pracownicy mają coraz lepsze warunki pracy, a „w niektórych firmach jest jak w bajce, brakuje tylko wachlarzy i wygodnych leżanek”. Z drugiej strony, jak dodał, jest coraz więcej zgłoszeń i skarg od cudzoziemców, którzy są wykorzystywani przez nieuczciwych przedsiębiorców działających na terenie Polski.
„W zeszłym roku wydaliśmy 4,7 tysięcy decyzji dotyczących niewypłaconego wynagrodzenia na kwotę 90 mln zł. Wyegzekwowaliśmy 71 mln zł. Wyeliminowaliśmy zagrożenia dla życia i zdrowia ponad 72 tys. osób. Udzieliliśmy prawie 900 tys. porad, z czego aż 270 tys. trafiło do pracodawców” – wylicza Główny Inspektor Pracy.
Potrzebujemy unowocześnienia Inspekcji Pracy m.in. możliwości przeprowadzania kontroli zdalnie, wymiany papierowych legitymacji, a także kadencyjności na stanowisku Głównego Inspektora Pracy – dodaje.
PAP: Jak długo jest pan szefem PIP? Czwarty miesiąc?
Marcin Stanecki: Tak, czwarty, z czego dwa miesiące przypadły na okres wakacyjny, więc nie miałem za wiele czasu na działanie. Ale jestem Głównym Inspektorem Pracy i bardzo jestem z tego dumny. Wcześniej byłem po prostu inspektorem pracy i także byłem z tego dumny, że mogę pomagać tym, którym się dzieje krzywda. Bo tak samo, jak Marian Klott, Główny Inspektor Pracy czasów międzywojnia, uważam, że to nie jest praca dla biurokratów, tylko dla idealistów, dla społeczników, dla ludzi z dużą wrażliwością społeczną.
PAP: Proszę wybaczyć, nie, żebym stawiała pod wątpliwość pańskie ideały, ale mam takie głębokie poczucie, że Państwowa Inspekcja Pracy jest organizacją tylko deklaratywną, jest, bo powinna być inspekcją władczą, ale niewiele może.
M.S.: Ten proces osłabiania Inspekcji Pracy następował stopniowo na przestrzeni ostatnich dekad. Nasza efektywność z biegiem lat się pogarszała, także z tego powodu, że z roku na rok ubywa nam inspektorów, za to co kilka miesięcy, razem z kolejnymi ustawami wchodzącymi w życie, przybywa nam zadań i obowiązków. Jeszcze niedawno pracowało nas 1800, dziś jest nas o 300 mniej.
Ostatnio ukazał się raport Europejskiej Federacji Związków Zawodowych z którego wynika, że w latach 2011-2021, czyli przez 10 lat, przybyły nam formalnie 64 etaty, ale liczba naszych zadań przekroczyła 50. To m.in. ustawa Kamilka, czyli sprawdzanie zaświadczeń o niekaralności osób, które będą miały kontakt z dziećmi, emerytury pomostowe, pracownicze plany kapitałowe, praca zdalna, wdrożenie dyrektywy w sprawie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym… Mamy dziś nowe wykroczenia, których nie było – jak np. przygotowania do wręczenia wypowiedzenia kobiecie w ciąży. Tym wszystkim inspektor pracy musi się obecnie zajmować, a kadry, bez obrazy dla nikogo, bo robimy co możemy, nie są coraz mocniejsze.
Kiedy ja starałem się o pracę w Inspekcji pracy to zajęło mi to 2,5 roku aby dostać się na aplikację inspektorską. Wtedy startowało nas 10 osób na jedno miejsce i proces rekrutacji był bardzo rozbudowany: testy psychologiczne, mnóstwo testów wiedzy, surowa selekcja. Poprzeczka była zwieszona bardzo wysoko.
Dziś jest na odwrót – na 10 miejsc zgłasza się może jedna osoba, więc kryteria naboru mocno się obniżają. Brakuje nam inżynierów i osób z wykształceniem technicznym. Jako prawników przyjmujemy osoby, które nawet nie skończyły jeszcze studiów prawniczych bo jesteśmy zdeterminowani, żeby wakaty uzupełniać za wszelką cenę i żeby Inspekcja pomimo przeciwności funkcjonowała.
PAP: Skąd ta zapaść?
M.S. Jak przyszedłem do Inspekcji przeszło 20 lat temu byłem referentem prawnym i udzielałem porad – zarabiałem wówczas trzykrotność minimalnego wynagrodzenia, co dziś oznaczałoby kwotę 12 900 zł brutto, a tyle nie zarabia obecnie nawet nadinspektor pracy, czyli osoba z ogromną wiedzą i doświadczeniem.
PAP: Co, pana zdaniem, jest obecnie największym problemem na rynku pracy?
M.S.: Nasz rynek pracy się zmienia – w tym sensie, że pracownicy mają coraz lepsze warunki pracy, dostają różne benefity, w niektórych firmach jest jak w bajce, brakuje tylko wachlarzy i wygodnych leżanek.
Z drugiej strony mamy coraz większy problem z cudzoziemcami. Dostajemy od nich coraz więcej zgłoszeń i skarg, bądź w trakcie rutynowych czynności sami trafiamy na przypadki perfidnego wykorzystywania pracowników zza granicy. Niedawno na jednej z dużych budów okazało się, że cudzoziemcy mieli wpisane w umowy zlecenia godzinowe stawki w wysokości 3,5 dolara, czyli około 10 zł., podczas gdy minimalna stawka na kontrakcie cywilnoprawnym w Polsce wynosi obecnie 28,10 zł. Ale i tak nie było w tym przypadku najgorzej. W ostatnim czasie podczas kontroli inspektorzy pracy trafili na cudzoziemca, który zarabiał niecałe 5 zł za godzinę.
Podobna sytuacja dotyczy niektórych platform zatrudniających kurierów – zdarzają się tam przypadki, że mają płacone po parę złotych za godzinę, przy czym umowy mają takie, że wynika z nich np., że dostają pieniądze w zamian za użyczenie roweru czy noszenie firmowej kurtki. Proszę zauważyć – to nie są umowy o pracę, ani nawet kontrakty cywilnoprawne, które pewnie byłyby szczytem marzeń takich cudzoziemskich pracowników.
Takie całkowite ominięcie standardów wynikających z polskiego prawa pracy można potraktować jako przypadki niewolniczej pracy. Dzieje się to w Polsce w 2024 roku.
PAP: Wejdę teraz w rolę pracodawcy i powiem: jak Polacy wyjeżdżali do pracy za granicą, też tak mieli, a ci cudzoziemcy i tak tutaj zarabiają lepiej, niż u siebie w kraju.
M.S.: W ostatnim czasie spotkałem się z panią ambasador Filipin i ona sama powiedziała, że dla obywateli Filipin przyjazd do naszego kraju oznacza to, że będą w stanie wykarmić całą rodzinę. Ale pamiętam także te obozy pracy we Włoszech czy w Holandii, w których przetrzymywano naszych obywateli i to, jak się we mnie wszystko gotowało z oburzenia.
Dlatego uważam, że to byłoby wstyd dla naszego kraju, gdyby takie obrazki z Polski pojawiły się np. w filipińskiej TV. Niestety, wiele wskazuje na to, że nawet jeśli ich jeszcze nie ma, to za chwilę się pojawią.
PAP: Na razie nikt nikogo nie więzi, cudzoziemcy sami chętnie do nas przyjeżdżają do pracy.
M.S.: Może jeszcze nie wszyscy wiedzą, co ich u nas czeka – a mam tu na myśli bardzo popularne wśród niektórych pracodawców ściągających cudzoziemców do Polski bardzo wysokie kary wpisywane do kontraktów cywilnoprawnych zawieranych z tymi cudzoziemcami. Takie kary mają być stosowane, kiedy pracownik nie wywiąże się z zadania, coś zepsuje, spóźni się do pracy. Ale spotykałem się z sytuacjami, kiedy pracodawca naciągał rzeczywistość, żeby tylko coś znaleźć i obciążyć pracownika. Spotkałem się z takim przypadkiem, gdy cała załoga nie dostała pieniędzy za cały miesiąc pracy, bo autobus finansowany przez firmę, który dowoził ich na miejsce pracy, dziwnym trafem popsuł się pewnego dnia. A przedsiębiorca wyciągnął z tego najsurowsze konsekwencje.
My jako inspektorzy jesteśmy wobec takich spornych sytuacji nieco bezradni, bo z jednej strony mamy pracodawcę, który mówi „sorry, praca została źle wykonana”, a z drugiej pracowników, którzy zarzekają się, że „wszystko było w porządku”, bo nie chcą stracić źródła dochodu w Polsce. Zdarzało się też tak, że inspektor zarządził, żeby im wypłacić zaległe wynagrodzenie, ale decyzje ulegały wygaśnięciu z mocy prawa, bo tych cudzoziemców już w Polsce nie było.
PAP: Bardzo szanuję pana wrażliwość na ciężki los zagranicznych pracowników, ale znowu – gdybym była przedsiębiorcą, to bym powiedziała, że jak ich nie będzie dyscyplinować, to nie będą robić, bo to lenie i trzeba ich pilnować. Zastanawiam się, czy pan myśli o polskich pracownikach, którzy pracują na tzw. śmieciówkach. Moim zdaniem to jest jeden z większych problemów, a nie przypominam sobie, żeby Inspekcja kontrolowała np. media, gdzie jest to nagminne.
M.S.: Naszą działalność determinują napływające do nas zgłoszenia nieprawidłowości – mamy blisko 50 tys. skarg na 60 tys. kontroli, co oznacza, że prawie wszystkie nasze siły kierujemy do interwencji w zgłoszonych sprawach.
Ale z kontraktami cywilnoprawnymi funkcjonującymi na polskim rynku pracy to nie jest taka prosta sprawa. W ubiegłym tygodniu podczas konferencji podszedł do mnie mężczyzna i powiedział, że sobie nie życzy, żeby Inspekcja ingerowała w umowy cywilnoprawne, żeby je likwidowała, bo on właśnie dzięki takiej umowie zarabia 25 tys. zł i pokazał mi tę umowę, w myśl której miał też prawo do 26 dni urlopu, który nazwano płatnym okresem bez świadczenia pracy.
Zwykły rachunek ekonomiczny i porównanie narzutów podatkowo-składkowych na etaty i działalność gospodarczą pokazuje, że w Polsce bardzo opłaca się bycie samozatrudnionym.
PAP: Z tymi jednoosobowymi działalnościami gospodarczymi często jest tak, że pracownik, który ubiega się o pracę, słyszy okej, ale masz założyć firmę.
M.S.: To prawda, dlatego jako Inspekcja chcemy mieć prawo do skutecznego interweniowania w takich sytuacjach, bo dziś nie mamy do tego odpowiednich narzędzi. Możemy co najwyżej wystąpić z pozwem do sądu pracy. W zeszłym roku złożyliśmy jednak tylko 52 pozwy obejmujące 58 osób, bo to bardzo nieefektywny środek. Po pierwsze postępowania sądowe są długotrwałe, a po drugie większość tych spraw przegrywamy, bo w starciu z doświadczonym pełnomocnikiem procesowym niedoświadczony inspektor pracy nie ma szans.
PAP: Mamy jasny przekaz: pracodawco, jak do ciebie przyjdzie inspektor pracy, to powiedz mu, żeby spadał na drzewo, bo i tak ci nic nie może zrobić.
M.S.: Bardzo ostre słowa, ale niestety prawdziwe. Poza tymi pozwami możemy składać również wnioski i wystąpienia, które nie mają mocy władczej, ale raczej charakter prośby, typu „uprzejmie proszę o zmianę umowy tej i tamtej pani ze zlecenia na stałą umowę o pracę”.
Pracodawcy najczęściej odmawiają realizacji takich wniosków, bywa że bardzo nieuprzejmie. Nawet sami zatrudnieni na kontraktach cywilnoprawnych odmawiają nam współpracy, w obawie, że stracą źródło zarobków. Wychodzą z założenia, że lepiej zarabiać na skandalicznych warunkach niż wcale. Ale obecnie jest rynek pracownika i wszystko wskazuje, że długo się to nie zmieni. Polska gospodarka mocno idzie dziś do przodu, brakuje rąk do pracy – teraz jest więc dobry czas na zmiany.
PAP: Dla mnie wniosek jest jeden: albo należy PIP zlikwidować, żeby nie było wstydu, albo dać wam skuteczne narzędzia.
M.S.: Często słyszę o naszej likwidacji, gdy opowiadam o obszarach, w których nie jesteśmy skuteczni. Nie wiem jednak, czy opłacałoby się państwu nas zlikwidować: w zeszłym roku wydaliśmy 4,7 tys. decyzji dotyczących niewypłaconego wynagrodzenia na kwotę 90 mln zł.
PAP: Decyzje decyzjami, ale czy ludzie dostali pieniądze?
M.S.: Wyegzekwowaliśmy 71 mln zł dla przeszło 44 tysięcy zatrudnionych, więc mamy tu duże sukcesy. Udzieliliśmy także 900 tys. porad, z czego 30 proc. – czyli 270 tys. – trafiło do pracodawców. Wydaje mi się, że jest świetny wynik, bo Inspekcja francuska mając dużo więcej pracowników – około 4 tys., udzieliła miliona porad a teraz chwali się tym wielkim sukcesem. Poza tym wyeliminowaliśmy zagrożenia na życia i zdrowia ponad 72 tys. osób. Być może nie wszyscy oni ulegliby wypadkom, ale mogli doznać cierpienia czy kalectwa. Jest też duże prawdopodobieństwo, że ktoś z nich mógłby zginąć. W ubiegłym roku w Polsce w wypadkach przy pracy zginęło 168 osób. W pierwszej połowie tego roku Główny Urząd Statystyczny odnotował już 148 śmiertelnych wypadków przy pracy. Wszystko wskazuje więc, że idziemy w tym roku na rekord. Ale naszym celem w Inspekcji jest osiągnięcie wskaźnika zero wypadków przy pracy, tak jaki w Skandynawii.
PAP: Proszę sobie wyobrazić, że jestem dobrą wróżką i mogę spełnić pana trzy życzenia. Czego potrzeba, żeby PIP był taką inspekcją, jak należy?
M.S.: Nowej ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy. Mamy własną propozycję zmian w tym zakresie, czekamy na utworzenie zespołu, który zajmie się jej pisaniem, ale wydaje się, że nie ma woli politycznej, żeby przeprowadzić niezbędne zmiany. Chcielibyśmy między innymi, a budzi to spore kontrowersje, szczególnie po stronie biznesu, mieć możliwość przekształcania umów cywilnoprawnych, które są zawarte w warunkach charakterystycznych dla umów o pracę, w umowy o pracę.
Oczywiście nie wszystkich, ale chcielibyśmy mieć możliwość reagowania w przypadkach, kiedy dochodzi do patologii.
Uważam także, że na stanowisku Głównego Inspektora Pracy powinna obowiązywać kadencyjność – tu nie chodzi o mnie, ale o zapewnienie stabilności tej instytucji. Wie pani, że ja nie mam zastępców, bo nikt nie chce przyjść do miejsca, z którego za chwilę, z powodów politycznych, może zostać odwołany. Z tego powodu wiele wybitnych osób odmówiło mi podjęcia współpracy na stanowisku zastępcy Głównego Inspektora Pracy.
Oprócz nowelizacji potrzebujemy tylko trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Inspekcja Pracy od lat jest niedofinansowana i nie ma za co się modernizować, czy zatrudniać niezbędnych nam fachowców.
Reszta to drobiazgi – np. możliwość przeprowadzania kontroli zdalnie, czego chcieliby także pracodawcy. W dużych koncernach już to funkcjonuje – jest tzw. koordynator, który zamiast jeździć na budowy, 2-3 razy dziennie robi „lajwy” z BHP-owcami, oni obchodzą budowy z kamerką, on widzi, co się dzieje. Tak nawiasem mówiąc, ci koordynatorzy BHP mogą nakładać na podwykonawców o wiele wyższe kary, niż inspektorzy pracy. W naszym postępowaniu mandatowym kara wynosi od tysiąca do dwóch tys. zł, a koordynator może przyłożyć pracodawcy karą w wysokości 50 tys. zł za brak kasków ochronnych. Na koniec ciekawostka: proszę popatrzeć na moją legitymację: duża książeczka w płóciennych okładkach, jak się ją włoży do kieszeni koszuli farbuje tak, że jest niemal nie do sprania. Może wymienić te legitymacje na plastikowe karty, a najlepiej na ich wirtualną wersję dostępną w aplikacji na smartfonie. Byłaby jak znalazł w XXI wieku, w którym funkcjonuje większość Polaków, ale wydaje mi się, że Państwowa Inspekcja Pracy potrzebuje pilnych zmian, aby dołączyć do tego grona.
Rozmawiała: Mira Suchodolska
Skomentuj